Portal psychologiczny: Instytut Psychologii Zdrowia
Czytelnia

Czy bycie terapeutą pomaga w trzeźwieniu?

Stanisław Belik

Rok: 2004
Czasopismo: Świat Problemów
Numer: 9

W myśl tego, co głosił Karol Marks, że "byt kształtuje świadomość" - odpowiedź brzmi "tak". Ale ja zacząłbym od czegoś innego. Myślę, że do jakości mojego dzisiejszego życia przyczynili się przede wszystkim ludzie. To dzięki nim w pewnym momencie nastąpił w nim ostry zwrot.

Po 14 latach swojego zdrowienia mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Mam do siebie szacunek, którą traciłem - jak mi się wydawało - bezpowrotnie w okresie uzależnienia. Odzyskałem poczucie własnej godności. Mam pracę, którą lubię. Mam żonę, którą kocham. Mam trzech synów, którzy są ważną częścią mojego życia i ja jestem dla nich też kimś bardzo ważnym. A wszystko zaczęło się od tego, że moja matka resztkami sił - wspólnie i w porozumieniu z Markiem Kotanskim - w pamiętnym 1990 roku podstępem wepchnęła mnie do ośrodka Monar na leczenie, do którego nie byłem specjalnie przekonany.
Trafiłem do ośrodka Monar w Nowolipsku zupełnie nie z tej bajki. Do wszystkiego podchodziłem z dużą nieufnością. Byłem z innego kraju, z inną sceną narkotykową i inną mentalnością. Spotkałem wtedy ludzi, którzy zaszczepili mi nadzieję, że na tym świecie życie można przeżyć inaczej. Była to kadra tego ośrodka, na czele której stali Bogusia i Adam Bączkowscy. Chciałem być taki jak oni, chciałem mieć takie życie jak oni. Wtedy wydawało się mi to takie nadzwyczajne: być kimś ważnym i mieć władzę nad ludźmi, być guru.
Wtedy, jak mi wydawało się, chodziło o to, żeby nie brać narkotyków, a reszta sama się poukłada. Pojęcie trzeźwości pojawiło się w mojej głowie później. Po ośrodku, kiedy już nie brałem, a nic się jakoś samo nie chciało układać, ciągle borykałem się z problemami, które mnie przerastały, ale wstydziłem się o tym mówić. Wielu rzeczy się wtedy wstydziłem.
Przydarzyła się okazja, żeby podjąć pracę w jednym z nowo powstałych ośrodków Monar-Markot dla ludzi bezdomnych w Raciborzu. Marek Kotański powiedział: "Jedź!!! Tam jest parę naszych chłopaków, pomóż im zrobić z tym burdelem monarowski porządek. Trzeba opanować pijaństwo, które się tam rozpanoszyło". Wtedy jeszcze byłem zapatrzony w Marka Kotańskiego jak w Boga. Nie miałem pojęcia, w co się pakuję. Wiedziałem co prawda, jak wygląda monarowski ośrodek dla narkomanów, ale jaki powinien być ośrodek dla bezdomnych w większości z problemem alkoholowym? "Każdy kryzys tworzy okazję do zmiany na lepsze" - wtedy o tym jeszcze nie wiedziałem. W nowej wymarzonej pracy, podbudowany przez guru, znajdując się tak blisko, jak nigdy dotąd, od swojego marzenia "praca wychowawcy w Monarze", walnąłem jak rozpędzona mucha w szybę samochodu. Przeżywałem kolejny kryzys i ogromną frustrację. Czar myślenia magiczno-życzeniowego prysł.
Na problemy osobiste nakładały się problemy nowego miejsca. Znowu zaczęło doskwierać uczucie, że ja tu nie pasuję, że to wszystko nie dla mnie. Od życia bez narkotyków zaczynało powoli zbierać się na wymioty. Poczucie beznadziejności własnej sytuacji było bardzo dotkliwe. Zaczęła odżywać tęsknota za hajem, zapomnieniem. Dźwiganie takiego bagażu samemu przerażało mnie. Nie byłem w żadnym nawrocie, bo nie znałem takiego pojęcia, wtedy jeszcze nie zacząłem trzeźwieć, po prostu nie brałem. Potrzebowałem z kimś pogadać, trafiłem wtedy pierwszy raz na mitting wspólnoty AA. Tam usłyszałem o krokach, o trzeźwieniu i o wielu innych rzeczach, o których do tej pory nie miałem pojęcia. Wtedy również zrozumiałem, że jeśli chcę pomagać innym porządkować ich życie, muszę zrobić porządek ze swoim. Zacząłem uczyć się życia na trzeźwo. Problemy przestały wydawać się tak przerażające, frustracja zaczęła maleć, a samodzielność i odpowiedzialność wzrastać. Pracowałem wtedy z Jarkiem, który jak ja był neofitą, tylko z dłuższym stażem abstynencji. On już wcześniej wpadł na pomysł, żeby w Raciborzu powstał punkt konsultacyjny do spraw narkomanii.
Kiedy teraz na to wszystko patrzę, była to radosna twórczość oparta na hurra-optymiz-mie. I to na tamte czasy było dobre. Jarkowi optymizmu co prawda zabrakło, szybko wypalił się i machnąwszy na wszystko ręką wyjechał do Warszawy. Ja zostałem. Dzięki niezaborczej życzliwości Urzędu Miasta sprawa punktu zaczęła nabierać pewnych kształtów. Miasto proponowało współpracę, ale trzeba było podjąć decyzję: rozpoczynając pracę w punkcie zobowiązywałem się do uzupełnienia kwalifikacji. Miałem to zrobić w tempie ekspresowym, tytuł neofity już nie wystarczał.
Pojechałem do Warszawy na Studium Pomocy Psychologicznej dla nieprofesjonalistów. Było to bardzo osobiste i bardzo kształtujące doświadczenie. Poznałem kolejnych ludzi, którzy wywarli wpływ na moje dotychczasowe życie: Ania Dodziuk, dzięki której spotkałem się z małym chłopcem, który zawsze żył we mnie; Leszek Kapler, który ze swoją pacynką pomógł zrozumieć "Do czego potrzebni są inni ludzi", Grażyna Płachcińska, która ma w sobie coś, co trudno nazwać, ale w jej towarzystwie czujesz się dobrze. Właśnie wtedy zaczął się mój rozwój osobisty.
Punkt istniał przez dwa lata, później został dołączony do Poradni Uzależnień. Były jeszcze inne szkolenia i inni ludzie: Wanda Sztandar, Lucyna Golińska, Zosia Sobolewska, Heniek Kędzierski, Jurek Mellibruda, Ela Rachowska, Jola Koczurowska. Ta lista jest długa i na dodatek niepełna. To od nich uczyłem się zawodu. Zawodu terapeuty, który jest nieodłączną częścią mojego trzeźwienia. Leszek Sagadyn kiedyś na warsztacie powiedział coś, co mi przypadło do gustu: "Terapeuta to nie zawód, to rzemiosło". Rzemiosło, jak wiadomo, wymaga szukania nowych pomysłów i doskonalenia.
Sporo nauczyłem się pracując w poradni w Raciborzu, pracowałem wtedy w dobrym zespole, z ciekawymi ludźmi. Dobry zespół to skarb. Zespół kształtuje szef, a do szefów też miałem szczęście. Obecnie pracuję w Ośrodku Leczenia Uzależnień "Szansa" w Pławniowicach u Krzyśka Czekaja. Praca i trzeźwienie opierają się na bardzo podobnych zasadach i promują te same wartości. W relacjach z pacjentami zawsze jest możliwość konfrontacji i weryfikacji swoich postaw życiowych. Często pochylenie się nad innym człowiekiem to jednocześnie pochylenie się nad sobą. Jest to w tle, ale zawsze jest. Jak powiedział mój kolega po fachu Jurek Stobiński: "Kiedy po grupie wracam do domu, świadomie staram się być lepszym ojcem". Ze mną jest dokładnie tak samo. Na tym, wydaje mi się, polega trzeźwienie.
Po prostu człowiek dąży do tego, żeby być w życiu lepszym. Lepszym dla siebie, dla bliskich, dla ludzi, wśród których żyje. Żeby tak się działo, trzeba się rozwijać. Praca to wymusza, wymuszają to ludzie, z którymi umawiam się na realizację wspólnych celów. Mogę kształtować się i rozwijać dzięki temu, że pracuję w bardzo dobrym zespole - takim, gdzie podnoszenie kwalifikacji jest koniecznością, a superwizja normą. Od 14 lat nie zażywam narkotyków i nie piję alkoholu, staram się być trzeźwym i myślę, że przez większość czasu mi się to udaje. Uważam, że o trzeźwieniu nie decyduję abstynencja, tylko to, do czego jej człowiek używa.
Tak się składa, że zawód, jaki sobie wybrałem, w dużym stopniu przyczynia się do tego, że uważam siebie za osobę trzeźwiejącą. Jak na ironię, pierwszy zawód, którego nauczyłem się mając 19 lat, to był barman. Sądzę, że zawód w dużym stopniu przyczynia się do kształtowania światopoglądu i sposobu życia. Tak było w moim przypadku. Zawód barmana ułatwiał wchodzenie w uzależnienie, zawód terapeuty ułatwia wychodzenie z uzależnienia. Terapia własna jest - tak mi się wydaję - podstawą nie tylko dla trzeźwienia, a i do wykonywania każdego zawodu, gdzie ma się do czynienia z drugim człowiekiem. Dzięki temu, że pracuję w tym zawodzie, mam okazję przyglądać się sobie regularnie na superwizji. Nie żałuję żadnego dnia z tych 14 lat. Jak mówi moja żona, wszystko jest po coś, nawet jeśli tego w tej chwili nie rozumiesz.



logo-z-napisem-białe