Portal psychologiczny: Instytut Psychologii Zdrowia
Czytelnia

Wspomnienia o mojej drodze

Józef Spisacki

Rok: 2005
Czasopismo: Świat Problemów
Numer: 9

Ryśkowi Golcowi, który obudził w moim życiu nadzieję

Kiedy człowiekowi jest źle, a taki stan przedłuża się bez końca, chyba tylko nadzieja może pomóc w przetrwaniu. Jakie jest jej miejsce w życiu osoby nałogowo pijącej? Czy zawsze jest taka sama? Jaką rolę pełni przy podejmowaniu decyzji o zerwaniu z nałogiem? To kilka z licznych pytań pojawiających się wraz
ze wspomnieniami o mojej drodze do trzeźwości. Postanowiłem ponownie przejść fragmenty tej drogi, którą przebyłem, aby dzisiaj robić to, co robię.

Przecież byłem normalnym chłopcem, potem mężczyzną i nic nie wskazywało, że moje życie tak się ułoży. Wykorzystując alkohol jako środek stabilizujący nastrój, początkowo nie zdawałem sobie sprawy, że rozpocząłem drogę w jednym kierunku. Oczywiście, każda droga życia przebiega w jednym kierunku; od narodzin do śmierci, jednak żyjąc normalnie można na niej spotkać wolność, godność, miłość i rozwój. Wędrując, napotykamy tysiące zjawisk napawających nas miłością, zdziwieniem, podziwem i radością lub strachem, wstydem, cierpieniem czy smutkiem. W zdrowym życiu mamy jednak zdolność "pomagania losowi" i dzięki temu zdarza się, że przyjemne uczucia przeżywamy częściej.
Teraz wiem, że mój błąd polegał na wyborze alkoholu jako jedynego "poprawiacza" uczuć. To tak, jakbym zdecydował się przeżyć życie na ruchomej bieżni bez możliwości jej opuszczenia, a jedyną ulgę w dreptaniu po niej osiągał, biegnąc do jej końca i przystając na chwilę, aż cofnie mnie do startu.
Kiedy zdałem sobie sprawę z własnej bezradności wobec nałogu, miałem około trzydziestu lat. Właśnie wyjeżdżałem nad morze, aby przeżyć tam kolejną romantyczną przygodę. Myślałem, że dzięki oddaleniu od znajomych ulic, kolegów namawiających do picia, zaprzyjaźnionych barów i sklepów, będę mógł zacząć nowe życie - tak gdzieś pomiędzy bohaterem z powieści Marka Hłaski a Ericha Marii Remarque’a.
Wybrzeże przywitało mnie przyjaźnie. Natychmiast znalazłem niezłą pracę z mieszkaniem, dającą możliwość prowadzenia takiego życia, jakie mi się marzyło. Zanurzyłem się więc w to życie, poznając nowe zapachy płynące z szerszego świata, nowe możliwości spędzania wolnego czasu, nowe szanse zarobkowania. Wieczory postanowiłem przeznaczyć na poznawanie okolic i nowych przyjaciół. Okolice szybko mi się znudziły, wszędzie było płasko i zielono, a w zimie płasko i biało. Z przyjaciółmi było lepiej. Okazało się, że wokół mnie sporo jest "rozbitków życiowych" w podobnej sytuacji. Przyjechali za przygodą, pracą, szansą na poznanie przyszłych mężów czy żon. Byli raczej młodsi ode mnie i nie mieli wiele do stracenia. Część z nich podobnie jak ja miała za sobą nieudane związki. Spotkania przy kawie z niewielką ilością alkoholu stały się codziennym zwyczajem. Żyliśmy w sporej grupie. Tam tworzyły się pary, by po kilku tygodniach przestać istnieć lub zamienić się miejscami. Nie zauważyłem, że alkohol stał się codzienną przyprawą wszystkich potraw mojego życia. Towarzyszył mi podczas intymnych spotkań, rozmów o niczym, przy pracy i przed snem. Gasił pragnienie, a rano je wyzwalał. Kosztował coraz więcej!
Raz uległem pokusie i podłożyłem zawyżony rachunek. Mój szef już wtedy pewnie znał procedurę "zakupu kontrolowanego" i … musiałem odejść ze wstydem. Nadzieja, że zacząłem żyć inaczej, która towarzyszyła mi do tej chwili, nagle zmieniła się w rozpacz. Wstyd przed powrotem do domu był tak silny, że postanowiłem zostać za wszelką cenę. Rozpaczliwie szukałem jakiegoś zajęcia, które dawałoby szansę chociaż na kąt i jedzenie, a nie potrzebowałem wiele. Zajęcia nie znalazłem, bo zimą wybrzeże śpi, ale przekoczowałem w kącie pod schodami. Pamiętam, że przez dwa miesiące jadłem wyłącznie "paprykarz szczeciński" z puszek, które znalazłem na korytarzu pod magazynem. Te konserwy były chyba przeterminowane.
Przetrwałem. Przyszła wiosna, a wraz z nią nadzieja na nową pracę i podjęcie kolejnej próby nowego życia. Myśl o zaprzestaniu picia nie była mi obca. Zaangażowałem się jako kelner w nocnej restauracji. Kelner - abstynent. W ciągu trzech miesięcy stałem się w tej małej części wybrzeża wzorem do naśladowania: zawsze trzeźwy, zawsze gotowy do zastępstwa i pomocy. Zdobywałem coraz więcej zaufania u właścicieli lokalu i przeżywałem coraz więcej napięcia związanego z nienaturalnym sposobem życia. Snułem plany na przyszłość, a nadzieja na ich urzeczywistnienie rosła. Odrobiłem straty związane z niechlubnym zwolnieniem mnie z poprzedniej pracy, odzyskiwałem szacunek i prestiż. Sam do siebie miałem coraz więcej zaufania. Odkładałem zarobione pieniądze i wkrótce miałem ich sporo. Nigdy wcześniej tyle nie miałem.
Tym razem uległem kobiecym wdziękom. Zwariowałem na punkcie młodej bufetowej, która coraz przychylniej patrzyła w moją stronę. Któregoś wieczoru wynajętą taksówką odjechałem w miesięczną podróż, z której dwa tygodnie spędziłem z "ukochaną". Następne dwa tygodnie piłem z rozpaczy po rozstaniu, ostatni już za wyżebrane. Prosiłem o alkohol albo o pieniądze. Uważałem, że należy mi się wsparcie po takich przeżyciach i opowiadałem wszystkim dookoła, jakie to kobiety są wredne. Bałtycka "Wódyseja" trwała.
Podniosłem się jeszcze raz, żeby spróbować inaczej: zostałem kucharzem w ośrodku wczasowym polskiej renomowanej firmy obuwniczej. Dwa tygodnie leczyłem rany i nie piłem nic, jednak potem skorzystałem z jakiejś propozycji i znowu się zaczęło… Od połowy lipca piłem do końca września. Pracowałem od piątej do jedenastej, po dziesiątej pozwalałem sobie na picie, żeby po jedenastej ktoś pomagał mi kompletnie pijanemu dotrzeć do pokoiku w lesie. Tam spałem do piętnastej. Potrzeba napicia się powodowała, że ponownie pojawiałem się w kuchni i byłem przechwytywany przez moją przyjaciółkę (przez duże P) i zmuszany do przygotowania i wydania kolacji przed upiciem się "wieczornym". To wieczorne upijanie się miało dużo romantycznych pierwiastków. Piłem z kucharzem Zygmuntem, wcześniej wyrzuconym z PŻM, który z niezwykłą lekkością roztaczał wizje promiennej przyszłości. Nadzieja na zmianę bywała wtedy bardzo blisko i trwała przez cały wieczór. Rano znikała. Tak przez dwa i pół miesiąca.
Mój organizm był na granicy wytrzymałości. Około połowy września zniknął gdzieś Zygmunt - czarodziej, zabierając resztę nadziei. Ośrodek szykowano do zamknięcia. Obiadów wydawaliśmy coraz mniej i w końcu kuchnia gotowała tylko dla pracowników przygotowujących ośrodek do zimowego snu. Samotność i beznadzieja, a także smutek odchodzącego lata pozbawiły mnie chęci do życia. Myślałem o śmierci, ale bałem się bólu.
Kiedyś zabrnąłem daleko w głąb kołobrzeskiej depresji, po bezdrożach i bezkresach łąk i nie potrafiłem wrócić. Klęczałem nad głębokim rowem pełnym mułu, nad którym przerzucona była jakaś belka - droga do życia i ludzi. Klęczałem tak kilka godzin, aby po błaganiach i modlitwach z determinacją zbliżyć się do tej belki. Spojrzenie w gęstą wodę przeraziło mnie do tego stopnia, że trząsłem się ponad godzinę. Całe moje ciało podskakiwało jak w konwulsjach. Nie było mowy o tym, żebym mógł utrzymać równowagę. Leżałem znów w trawie około dwóch godzin. W tym czasie obejrzałem całe swoje życie, dokonałem rachunku sumienia. Bałem się, że zmierzch, który zaczął napływać, pozbawi mnie szans na powrót kiedykolwiek. Bałem się nikczemnej śmierci w bagnie, śmierci bez imienia i grobu. Wreszcie udało się: przeszedłem i trafiłem spowrotem do ośrodka. Dwa dni później zjawiłem się w domu moich rodziców. Po blisko dwóch latach "nowego" życia na Wybrzeżu wróciłem w tenisówkach, które dostałem od męża mojej przyjaciółki. Ponadto byłem winien przyjaciołom pieniądze za podróż i dodatkowo wyżebrane kilka złotych "na różne takie…".
Minęło jeszcze jedenaście lat. Jedenaście lat dumy i pokory w zależności od tego, jak układały się okoliczności. Dumę odczuwałem, kiedy po wytarzaniu się o dno świata i podleczeniu organizmu wracałem do picia. Wtedy, kiedy mogłem jeszcze pierwszego dnia nieco je ograniczyć, chowając coś na jutro. Czułem się silny i znów pełnowartościowy. Snułem śmiałe plany, niestety, bez szans na realizację. Wyjeżdżałem na przykład w marzeniach do pracy za granicę. Liczyłem w myślach zarobione tam marki i kłóciłem się sam ze sobą o sposób ich wydania. Prężyłem się wtedy w środku, nabierałem nadziei. Kiedy potem nie potrafiłem przestać pić przez kilkanaście dni, uświadamiałem sobie, że te plany rozpływają się w przestrzeni, nie pozostawiając nawet śladu w pamięci. Nadzieja przychodziła razem z kolejną butelką.
Bywało, że gnany głodem, po przemierzeniu rankiem kilku kilometrów, wpadałem na nowy pomysł zorganizowania alkoholu. Wtedy nadzieja znów była blisko mnie. Trwała do chwili, kiedy zakupiona butelka była pełna lub prawie pełna. Kiedy zostawała połowa, nadzieja znikała, a zastępował ją upiorny lęk, że za chwilę coś się skończy. Może życie?!
Czasem pycha ustępowała pokorze - po ciągach picia, kiedy trzęsąc się, wracałem do siebie Najczęściej był wtedy ze mną ojciec i, współczując, mówił mi, że we mnie wierzy, że przecież tak nie będzie do końca życia. Miałem łzy w oczach (mam je teraz) i decydowałem się na jakiś krok w tym kierunku. Dzwoniłem na przykład dowiedzieć się o miejsce na odwyku. Przeważnie na tym się kończyło.
Jestem klasycznym przypadkiem opisywanym w AA-owskiej literaturze: musiałem dotrzeć do dna, by coś się mogło stać. Dwa epizody padaczkowe i delirium tremens przeżywane w kaftanie bezpieczeństwa nie wystarczyły, żeby zatrzymać picie. Dopiero kiedy zacząłem przeczuwać śmierć, podjąłem ostateczną decyzję. Jestem pewien, że czułem zbliżającą się śmierć. Była w moich myślach, w bezwładności ciała, w pomieszaniu dnia z nocą i wytworów psychicznych z rzeczywistością. Śmierć była też w oczach patrzących na mnie ludzi - i tych pijących, i tych niepijących.
Z wizją śmierci znowu przyszła nadzieja. Nie można jej było nazwać. Była jak szare kontury miasta przed świtem, bardziej uświadamiane niż widziane. Nie była nowym planem, była raczej obietnicą, zapowiedzią, zaproszeniem do przyszłości. Była inna niż wcześniej, bo zapowiadała nieokreśloną, ale trwałą przyszłość.
Po raz pierwszy poczułem nadzieję, kiedy dotknęły mnie ręce drugiego człowieka - ręce lekarza badającego mnie przy przyjęciu. Nadzieja brzmiała: nie umrę! I po raz drugi, kiedy terapeuta Rysiek opowiedział o swoim życiu. Wówczas nadzieja miała już inne znaczenie, brzmiała: można wytrzymać bez picia i odzyskać godność.
Potem nadzieja musiała być codziennie. Bez niej nie dałoby się wytrzymać. Po wypisaniu z ośrodka czułem się jak imigrant wpuszczony do jakiegoś nieznanego kraju, nieznający jego języka ani obyczajów, dodatkowo bez żadnych pieniędzy. Gnany wstydem i koniecznością przeżywania dnia po dniu szukałem nadziei w słowach podobnych do mnie trzeźwiejących alkoholików. Czasem pletli głupoty, czasem byli nieznośni, … ale byli.
Poszukiwanie nadziei stało się celem w życiu i było tak przez pierwsze dwa-trzy lata. Z czasem nadzieja zmieniła swoje miejsce na linii mojej perspektywy życiowej. Nie wystarczała mi już taka, która dawała poczucie bezpieczeństwa na dziś i jutro, zacząłem potrzebować takiej, która pozwoliłaby planować przyszłość na miesiące i lata. Gdzie jej szukałem? Oczywiście w innych ludziach! W ich decyzjach, radach, ostrzeżeniach. To było nadal najważniejsze źródło.
Czasem zdarzyło mi się, że poczułem nadzieję w sobie. Wtedy, kiedy udało mi się coś trudnego. Czułem wówczas wewnętrzną moc. To nowe źródło nadziei w znacznej mierze zależało ode mnie. Zaczęło mi się podobać, że sam mogę zapracować na nową nadzieję. A ta dawała siłę do pracy. I tak w koło. Jednak tym razem miałem wpływ na poruszającą się pode mną bieżnię: mogłem ją zwolnić, przyspieszyć, mogłem nawet na chwilę zatrzymać jej ruch, na przykład medytując. Moja bieżnia stawała się szersza, mój bieg spokojniejszy. Po jakimś czasie znalazło się na niej miejsce dla drugiej osoby. Razem było o wiele przyjemniej, a przede wszystkim bezpieczniej.
To nadzieja pozwoliła mi zmienić własne życie. Ona nadal jest wszystkim, co pozwala mi budować przyszłość. Ona daje siłę i pozwala wierzyć, że nie zawrócę z obranej drogi, że moje dzieci ułożą sobie dobrze życie, że mama będzie żyła jeszcze długie lata, że moja kochana kobieta będzie nadal ze mną szczęśliwa oraz że świat nie jest taki zły.
Minęło wiele lat od chwili, kiedy ręce lekarza przywróciły mi nadzieję na życie, a słowa Ryśka - na odzyskanie godności. Dzisiaj pracuję w lecznictwie odwykowym, pomagając innym. Nadzieja jest jednym z moich podstawowych narzędzi terapeutycznych. Pojawia się w wiedzy, którą oferuję moim słuchaczom, w moim życiorysie, którego przed nimi nie ukrywam, w cierpliwości i szacunku, jakimi ich obdarzam. Wielu moim pacjentom pomagam konstruować ich marzenia, wierząc, że się spełnią. To w nich jest nadzieja. To ona daje siłę i zachęca do życia.
Wiem, że nadzieja ma co najmniej dwa oblicza. Jedno jest związane z marzeniami, magiczne i ono jest ważne na początku drogi do wolności od nałogu. Drugie jest związane z własnymi możliwościami, ze zdolnością do wykorzystywania doświadczeń, częściej oparte o realia, niezbędne w dalszej drodze.



logo-z-napisem-białe