Portal psychologiczny: Instytut Psychologii Zdrowia
Czytelnia

Papieros jako knebel i jako smoczek

Anna Dodziuk

Rok: 2005
Czasopismo: Świat Problemów
Numer: 6-7

Od momentu, kiedy zaczęłam palić - a miałam wtedy 16 lat - do czasu, kiedy w pełni zrozumiałam, po co mi to potrzebne, minęło blisko 35 lat. Ta wiedza ujawniała się stopniowo wraz z rosnącym doświadczeniem odwykowym, jednak prawdziwy, głęboki wgląd dawały dopiero okresy odstawienia. Na dobre rzucałam palenie dwukrotnie: pierwszy raz po 17 latach, drugi raz ostatecznie po 33. Dziś wiem, jakie to jest banalne, ale za każdym razem okazywało się, że dla palenia i rzucania kluczowe są uczucia.

Z pierwszego rzucania pamiętam właściwie tylko jedną rzecz: trzy dni chodziłam po domu i bez przerwy płakałam. Tak jakby to papieros był korkiem czy knebelkiem, który zatykał zbiornik z bólem i cierpieniem. Gdyby ktoś wtedy zadał mi przysłowiowe pytanie: "W jakiej sprawie pani płacze?" - nie umiałabym odpowiedzieć. I dzisiaj nie umiem. Ale uzyskałam też inne dowody na to, że chodzi o znieczulenie. Wyraźnie pamiętam dwa zdarzenia.
Po kilku dniach bez papierosa przyjechał ktoś z rodziny z zagranicy i miał czelność zrobić mi poniżający wykład, że nie dbam o swojego ojca. Argumentacja była oparta o to, że jego bielizna pościelowa i osobista, rozwieszona do suszenia w łazience, ma szary kolor. Odebrałam te zarzuty jako krzywdzące i niesprawiedliwe, i jestem przekonana, że z moim odbiorem zgodziłby się każdy, kto pamięta różnicę pomiędzy ówczesnymi śmierdzącymi i nieskutecznymi proszkami do prania a Omo czy Arielem oraz pomiędzy bębnową Franią i automatyczną pralką. Miałam niemal fizyczne poczucie, że każde słowo krytyki wbija się wprost we mnie i że gdybym mogła zapalić papierosa, zyskałabym jakiś rodzaj tarczy.
Następnego dnia zawiozłam moją córeczkę w góry do zaprzyjaźnionej gaździny. Po całonocnej wyczerpującej podróży położyłam małą spać, licząc, że za chwilę sama będę mogła odpocząć. Ale nasza góralka była pijana, a może niedopita, i chyba potrzebowała wyładować na kimś swoją agresję. Od szóstej rano do dziewiątej sztorcowała mnie w raczej nieparlamentarnych słowach, dowodząc, jak złą jestem matką, żoną i synową (a nie bywała u mnie nigdy, więc nie mam pojęcia, skąd wzięło się to przeświadczenie). Jednym z łagodniejszych stwierdzeń było: "Dziecko zostawiasz bez opieki i włóczysz swój tyłek gdzie się da". Na dodatek bez przerwy paliła, a ja - nieszczęsna - nie mogłam zapalić, bo przecież właśnie rzuciłam palenie. Miałam poczucie, że jestem na torturach, i oczywiście doskonale wiedziałam, że gdybym zapaliła papierosa, zdołałabym się od tej koszmarnej sytuacji zdystansować.
To była pierwsza przełomowa lekcja. Kiedy wracam pamięcią do tych dni, z przykrością myślę, że nacierpiałam się za darmo, bowiem niedługo pojechałam na obóz z trzeźwiejącymi alkoholikami i uznałam, że - nie do wiary, jak mogłam być tak naiwna odwykowo - jeden papieros dziennie mi nie zaszkodzi. Nie minął nawet miesiąc i już znowu przekroczyłam 20 dziennie. A wiedza o tym, że palenie chroni mnie przed zbyt bolesnym przeżywaniem, została przeze mnie zgrabnie wmontowana w rozbudowany mechanizm iluzji i zaprzeczania: zaczęła służyć mi jako dodatkowy argument za tym, żeby nie rozstawać się z paleniem.
Muszę powiedzieć, że się bałam. Chyba nie byłam w stanie zostać sam na sam z moimi uczuciami i po pierwszym rzuceniu palenia już byłam tego pewna. Zwłaszcza że oprócz nagłych i zmasowanych ataków na moje poczucie własnej wartości (jak w oby dwu opisanych zdarzeniach) były sytuacje innego rodzaju, które papierosy pomagały wytrzymać - długie samotne wieczory oraz inne nużące i monotonne godziny. Wiem to stąd, że kiedy przestałam palić po raz drugi, właśnie to okazało się prawie nie do zniesienia. Zawsze myślałam, że nuda i monotonia jest równie traumatyczna, jak bardziej widowiskowe urazy, jednak bez papierosa dotarło to do mnie w sposób niezwykle dotkliwy. Wieczorami i nocą, kiedy nadchodził czas na "pracę umysłową i twórczą", w popielniczce zawsze piętrzył się stos niedopałków. Do dzisiaj zastanawiam się, czy chodziło o to, żeby palenie przesłoniło mi chroniczne zmęczenie, czy też ten mechanizm był bardziej skomplikowany: chronicznego zmęczenia używałam do znieczulenia samotności i bólu istnienia, a papierosów z kolei do tego, żeby nie czuć zmęczenia.
Bawiliśmy się mniej więcej w tym czasie w krytyczny stosunek do psychoanalizy i ciągle żartowaliśmy, że w jakiejś sprawie (a to w smażeniu jajecznicy, a to w przechodzeniu przez jezdnię) "chodzi o oralność". Oczywiście o papierosach też się tak mówiło półżartem. Tymczasem ta hipoteza - że chodzi o pozytywne emocje w niemowlęctwie związane z bodźcami z okolic ust - wydaje mi się coraz bardziej prawdopodobna, zwłaszcza kiedy przypomnę sobie, jak wtedy ciągle zagryzałam wargi. Dzisiaj bardzo mnie przekonuje pomysł, że papieros pociesza w smutku i rozpaczy, pewnie też koi lęk w sposób podobny do smoczka czy może zastępujący smoczek. Przecież w stresie albo przy dużym natężeniu przykrych uczuć cofamy się emocjonalnie nieraz daleko wstecz, zatem i mechanizmy radzenia sobie z tymi uczuciami muszą być bardzo dawne.
Skoro już zaczęłam zwracać uwagę na związek pomiędzy stanem moich uczuć a nałogiem nikotynowym, nie mogłam nie zauważyć, że palę więcej, kiedy zły obrót przybierają moje sprawy miłosne. A ponieważ wtedy działo się tak niemal permanentnie, to obawiałam się, że jeśli przestanę palić, zwariuję z nieszczęśliwej miłości. Wypalałam więc nawet i po 40 sztuk dziennie, było mi niedobrze i kręciło się w głowie, bolała mnie, cholernie drapało w gardle, ale nie czułam się aż tak zrozpaczona.
Muszę też wspomnieć o tym, jak papierosy pomagały mi nie wstydzić się albo raczej wstydzić się mniej. Należałam dawniej do kobiet ze stałym wewnętrznym znakiem zapytania: czy da się zaakceptować mój wygląd, sposób zachowania się i ubierania, czy w ogóle jestem do przyjęcia cała ja w kontaktach z innymi ludźmi? Trzeba dodać: zwłaszcza w nowych sytuacjach i zwłaszcza w kontaktach z mężczyznami. Pamiętam siebie z krótkiego okresu niepalenia, kiedy karmiłam piersią starszą córkę - nagle w jakiejś towarzyskiej sytuacji zorientowałam się, że rękę mam po łokieć wpuszczona w torebkę, w której nerwowo grzebię. Tak, rozpoczęcie rozmowy bez papierosa wydawało się niemożliwe i mój nawykowy schemat zachowania zadziałał poza świadomością. Normalnie zapalało się papieroska i zanim człowiek zdążył zauważyć, jak speszony się czuje, pierwsze niezręczne momenty miał już za sobą.
I kolejna obserwacja: że do regulowania sobie uczuć papierosy nadają się znakomicie, ponieważ zapalić można prawie zawsze. Ani uspokajając, ani chroniąc przed rozpaczą czy wstydem, ani pomagając znieść nudę, palenie nie wymagało przerwania innych czynności. A że wciąż miałam bardzo dużo pilnej pracy, często bałam się, że nie zdążę, nie wyrobię się, nie dam rady. Jak wiele innych kobiet, źle funkcjonuję na granicy paniki, tymczasem wystarczyło zapalić, żeby lęk stawał się słabszy i dawał się stłumić. Wyobrażałam sobie więc latami, że jeśli rozstanę się z papierosami, nie będę potrafiła wydajnie pracować. Rzeczywistość okazała się lepsza od moich obaw, stany paniki przy pracy nie były chroniczne, szybko zaczęły zanikać i - chociaż sporadycznie zdarzają się do dziś - nauczyłam się innych sposobów ich opanowywania (najprostszy polega na tym, żeby wstać od komputera, pójść do kuchni i wypić szklankę wody mineralnej).
Wtedy trudno mi było nawet myśleć o tym, jak mogłabym poradzić sobie bez papierosów, bo sama myśl wywoływała atak lęku i rozpaczy. Nic nie dawały dobre przykłady - inni jakoś przetrwali i żyją, ale przecież nie ja... W wyobraźni pojawiało się coś, co potem zaczęło się naprawdę: ziejąca pustka, dziura emocjonalna, której nie ma czym zapełnić. Przypominało mi się, jak Harvey Jackins mówił, że trzeba rzucać palenie na warsztatach, kiedy dookoła jest mnóstwo życzliwych, gotowych do pomocy ludzi, do których trzeba zwracać się o przytulenie, jeżeli chce się palić. Tak mi to doskonale pasuje, bo kiedy miałam obejść się bez papierosa, czułam się nieutulona w smutku i rozpaczy.
Ten stan wraz z upływem czasu mijał, ale nie mogę powiedzieć, żeby do dziś (a nie palę prawie siedem lat) minął zupełnie. Pewnego rodzaju niedobór emocjonalny, w radzeniu sobie z którym pomagały mi papierosy, dawniej gęsty i szczelny, stał się dzisiaj - jeżeli można tak powiedzieć - rzadki i przezroczysty. Poza tym od dość dawna nie towarzyszy mi stale, tylko się pojawia. Ale wiem, że czai się gdzieś niedaleko i że w okresach dużego napięcia czy gwałtownych negatywnych emocji mógłby mnie popchnąć w stronę palenia. Chociaż może dobrą ochroną okazałby się napadowy kaszel, który męczy mnie po każdym pobycie w pomieszczeniu, gdzie ktoś zapali?
PS. To chyba do opowiadania o regulowaniu emocji nie należy, ale do rozstania z papierosami skłoniły mnie również uczucia, mianowicie wstyd i upokorzenie. Najpierw mój szef powiedział, że ludzie uzależnieni, z którymi pracuję, biorą ze mnie przykład, a jeśli oni mogą nie poddawać się czynnemu uzależnieniu, to i ja mogę. Zawstydziłam się i pewnie to był moment, kiedy straciłam komfort palenia. Nie poszło to tak od razu, trwało jeszcze dwa-trzy lata, ale coraz bardziej mi doskwierała konieczność krycia się po kątach na konferencjach i zjazdach, gdzie się nie paliło. I nagle okazało się, że bariera wstydu wobec wspomnianego już tutaj Harvey’ego Jackinsa jest nie do pokonania: już nie byłam w stanie kryć się po kątach i znosić napięcie, że ktoś (albo gorzej, sam Harvey - wyczuje ode mnie zapach papierosów. I na pięciodniowe warsztaty, prowadzone przez niego za granicą, pojechałam bez fajek.
A czy skąpstwo jest uczuciem? Bo na miejscu pomysł, że miałabym wydawać swoje nieliczne dewizy na papierosy, wydał mi się szczytem absurdu. I to był rzeczywiście koniec palenia.



logo-z-napisem-białe