Portal psychologiczny: Instytut Psychologii Zdrowia
Czytelnia

Czy oprócz picia alkoholu bierze Pan/i jakieś leki?

Grażyna Płachcińska

Rok: 2003
Czasopismo: Świat Problemów
Numer: 12

Właściwie jest to proste, standardowe pytanie i nie ma większego problemu, żeby zadać je pacjentowi już w momencie zbierania wywiadu czy ustalania diagnozy problemowej. Jednak zadajemy je każdemu trochę inaczej, trochę w innych momentach. Czemu dzieje się tak, że jedne odpowiedzi nam wystarczają, a inne nie? Czasem pacjent mówi: "Nie, żadnych leków uspokajających nie biorę" i wierzymy mu, nic nas nie niepokoi. A czasem ten sam tekst brzmi
jakoś dziwnie, jest zbyt mocno akcentowany.
Czy ten dziwny niepokój, który każe nam bardziej "drążyć temat", pobudza intuicja? Albo doświadczenie? A może w zachowaniu pacjenta jest coś, co nas niepokoi? Myślę, że wszystkie trzy czynniki odgrywają w tej sprawie ważną rolę.
Maria miała 52 lata, przyszła do poradni odwykowej z problemem alkoholowym. Piła od kilkunastu lat w sposób "bardzo kobiecy", jak sama to określiła. Dzieci były już dorosłe, na swoim, mąż miał pracę w terenie, często wyjeżdżał. "Zostawałam sama w dużym domu i żeby nie myśleć, na sen wypijałam drinka, bo nie mogłam spać, jak byłam tak często sama. Piłam kulturalnie i zawsze dobre alkohole, w niewielkich ilościach. Ja się nie upijam, tylko tyle, żeby nerwy uspokoić i móc spać".
Słuchałam Marii i rozpoznawałam ten cichy, pytający głos we własnej głowie: "Czemu ona tak pilnuje, żeby mówić tylko o alkoholu? Rozumiem powody, dla których minimalizuje rozmiary picia, racjonalizuje itd. - taka choroba, alkoholizm. Powtarzałam w głowie informacje uzyskane od Marii: że wiele razy, chociaż zaplanowała wypić mniej, wypijała więcej; że kiedy jest sama, bez alkoholu nie zaśnie, a też i w ciągu dnia wypija parę drinków; że nosi w torebce piersióweczkę, "jak mam coś załatwić i czuję się taka zdenerwowana" itd. I jeszcze: "Mój mąż nie toleruje alkoholu, on właściwie nie pije". Zaraz, to jak ona sobie radzi z ukrywaniem picia, a raczej z tymi nerwami, kiedy mąż jest w domu? Przecież przy jej stylu picia "nerwy" nie mijają od samej jego obecności. Zapytałam więc: "W jaki sposób radzi sobie pani z nerwami, kiedy mąż jest w domu?". Usłyszałam: "Biorę leki na uspokojenie, a jak nie mogę spać, to na sen".
W dalszych rozmowach udało się ustalić, że leki uspokajające i nasenne Maria zażywa od prawie pięciu lat, że bierze je też razem z alkoholem, że się od nich uzależniła. I tak substancje, które miały być pierwotnie lekiem na cierpienie, stały się źródłem cierpienia. Zaczęła więc leczyć się z uzależnienia od wszystkich tych substancji.
U Zofii było inaczej. W wieku 42 lat "posypało" się jej życie, mąż zaczął spotykać się z inną kobietą, a ona sama podupadła na zdrowiu. Zaczęła odczuwać różne dolegliwości somatyczne, nie mogła spać, stale miała jakieś lęki, czuła się niespokojna, zdenerwowana. Oczywiście wiązała swoje złe samopoczucie z zaistniałą sytuacją, ale na wszelki wypadek zrobiła badania: "Żeby się uspokoić". Okazało się, że somatycznie jest zdrowa, więc poszła do psychiatry i dostała recepty na leki antydepresyjne. Wykupiła je i zaczęła leczenie. Leki się zmieniały, a jej sytuacja życiowa nie. Potrzebowała coraz to nowych leków, w coraz większych dawkach, bo przecież już nie pomagały. "Chodziłam do kolejnych lekarzy, kłamałam ciągle od nowa i żebrałam o kolejne recepty. Czułam się coraz gorzej zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Tak to trwało około 10 lat. Wreszcie poszłam do endokrynologa, ten mi powiedział, że byłam źle leczona i zlecił nowe badania oraz nowe leczenie. Byłam załamana. Wróciłam do domu, wzięłam już swoją ranną i południową dawkę psychotropów, ale nadal czułam się strasznie. W domu zawsze był alkohol, zobaczyłam butlę koniaku, nalałam sobie taką dużą lampę. Wiedziałam, że psychotropy plus alkohol to śmierć i pamiętam tę myśl: «A to najwyżej umrę». Wypiłam i nie umarłam - czułam się znakomicie. Ucieszyłam się i z takiego efektu, i z tego, że nie trzeba będzie już tyle żebrać o recepty. Potem ćwiczyłam leki z alkoholem. Moja psychiatra nie wiedziała, co się dzieje, że takie dobre leki mi przepisuje, a one nie działają".
Kiedy Zofia zdecydowała się podjąć leczenie odwykowe, również mówiła głównie o problemie związanym z alkoholem. Na pytania dotyczące brania leków odpowiadała wymijająco. Paradoksalnie, o alkoholu mogła mówić dość dużo, jakby już miała za sobą kilka zajęć w grupie edukacyjnej, ale na pytania o leki odpowiadała: "Właściwie nie biorę żadnych. Czasami, w trudniejszych chwilach, jak się gorzej czuję, nie pamiętam jakie. Leki to taki epizod mało znaczący" itp. Im bardziej pomniejszała znaczenie leków i ich zażywania, tym bardziej terapeuta ją "dociskał" i domagał się konkretów, jednocześnie nie negując roli alkoholu. W końcu zażądał od niej wypisów szpitalnych, zaświadczenia od prowadzącego psychiatry o lekach, jakie miała zlecane i od kiedy, oraz przyniesienia wszystkich leków, jakie miała w domu. To stało się warunkiem przyjęcia do leczenia - wówczas poczuła się zapędzona w róg i powiedziała prawdę. Zaświadczenie, leki i wypisy musiała przynieść, to wszystko było potem użyteczne w leczeniu z podwójnego uzależnienia.
Na przykładzie obu kobiet można zauważyć owe "dziwności" nie tyle w samym fakcie informowania lub nie o lekach w skojarzeniu z alkoholem, ile w sposobie mówienia. Tak jakby system iluzji i zaprzeczania nie był w stanie chronić naraz obu środków psychoaktywnych. Mam wrażenie, jakby wystawiał czy też "poświęcał" jeden z nich, żeby ochronić drugi. Dlatego zwykle, kiedy pacjent dość jasno mówi o alkoholu i wystawia go na plan pierwszy, a informacje o zażywaniu leków bagatelizuje, staję się uważna i intensywniej dopytuję również o ten drugi środek.
Bywają pacjenci, którzy piją alkohol i biorą leki, ale "pilnują", aby oba środki traktować zupełnie oddzielnie. Ich leczenie przebiega o wiele trudniej. Często powracają do alkoholu, nie chcąc zajmować się uzależnieniem od leków - jakby pozostawiają sobie pomost do niego. Wizja rezygnacji z obu środków jest dla nich nie do przyjęcia.
Czesław jest uzależniony od alkoholu i leków od wielu lat. Pije - rzec by można - klasycznie, książkowo. Gdy jest "na kacu", zażywa leki. Z powodu alkoholizmu ma nadciśnienie, wrzody żołądka i dwunastnicy, jest nerwowy, więc gdy kończy ciąg, bierze leki na nadciśnienie i na uspokojenie, "żeby ciśnienie spadło szybciej i żeby się wyciszyć." Od kilku lat wyłudza od internistów środki uspokajające - żeby się lepiej poczuć, móc jakoś funkcjonować. O piciu alkoholu, zwłaszcza gdy jest w kryzysie, próbuje rozmawiać, chociaż na leczenie się nie decyduje, natomiast o lekach mówi: "To jest zupełnie inna sprawa i nie będę o tym rozmawiał. Będę je brał, bo mi pomagają - i jak bez nich żyć?". Nieźle się natrudziłam, żeby wydobyć od niego informacje o tym, że oprócz leków na nadciśnienie i wrzody bierze też "uspokajacze". Pomocna mi była wiedza o chorobach somatycznych, na które cierpi Czesław, i o sposobach ich leczenia. Toteż kiedy mówił: "Biorę leki głównie na wrzody i nadciśnienie", uczepiłam się słówka "głównie" i dopytywałam się o te mniej "główne". W ten sposób okazało się, że od lat ma w domu całą aptekę różnych specyfików, których nazwy kończą się na "-anium" i "-pam".
Czesław niestety nie decyduje się na podjęcie leczenia odwykowego. A w jego przypadku konieczne byłoby leczenie zamknięte, żeby go odtruć z obu środków z jednoczesnym ustawieniem leczenia jego rzeczywistych schorzeń somatycznych.
Coraz powszechniejsze staje się świadome, jednoczesne używanie leków w skojarzeniu z alkoholem dla uzyskania mocniejszego i szybszego efektu znieczulenia. Przy czym o ile pacjenci z prostym zaprzeczaniem, jak Czesław, przy kryzysie zdrowotnym podejmują leczenie, to ta grupa pacjentów od początku otwarcie mówi o braniu leków razem z alkoholem i nie ma większego kłopotu z uzyskaniem od nich informacji o tym, jakie i ile leków biorą. Problem krystalizuje się potem: kiedy usiłują zostawić sobie środki farmakologiczne jako leki na trudy życia: "Przecież sama nazwa «lek» mówi, że on jest po to, żeby go brać, jak boli".
Często w trakcie leczenia trzeba pomagać pacjentowi rozpoznawać chęć poratowania się jakimś uspokajającym lekarstwem. Pamiętam pacjenta, który powiedział: "To najpierw będę leczył się z tego alkoholu, a potem z tych leków". Był przekonany, że w trakcie leczenia "z alkoholu" będzie sobie dawkował psychotropy, żeby "nie zwariować od tego leczenia i braku alkoholu". A poza tym: "O co taki hałas z tymi lekami? Wódkę piję, bo chcę, a leki, bo potrzebuję i muszę, a nie żebym chciał" - mówił Tadeusz, kiedy dopytywałam się, jak często i jakie środki bierze. Przestał minimalizować i uciekać od tematu leków dopiero wtedy, kiedy zaczęłam go pytać: po co te leki bierze, w jakim celu? Objaśniał mi, jakie leki i w jakiej ilości na jakiego kaca, czego z czym nie wolno brać razem, czego nie łączyć z alkoholem, ile trzeba odczekać przed lub po wypiciu.
Coraz liczniejszą grupę pacjentów stanowią tzw. ludzie na stanowiskach, nagminnie sięgający po leki uspokajające na przemian z pobudzającymi, antydepresantami, a jednocześnie uzależnieni od alkoholu. Chodzą do prywatnych gabinetów, leczą się z objawów nerwicowych, "bo taki stresujący tryb życia, wyścig szczurów". O piciu mówią: "Spożywam czasami, jak to na integrałkach", "drinka po powrocie z pracy, żeby szybko spać albo się wyluzować" i "biorę takie a takie leki, bo bez tego już nie daję rady". Chętnie mówią o stresie, trudniej im - co oczywiste - mówić o środkach, za pomocą których radzą sobie ze stresem. Mam zwyczaj, żeby czegoś nie przekręcić i nie zapomnieć, dzielić sobie kartkę na rubryczki z tytułami: alkohol, leki, częstotliwość, ile, od kiedy - i po prostu wpisywać sobie w trakcie rozmowy.
Często dla pacjenta to pierwsze unaocznienie, bo na własne oczy może zobaczyć głębokość i rozległość swego uzależnienia od wszystkich środków chemicznych. Niestety, ta grupa pacjentów najtrudniej rozstaje się właśnie z lekami, tyle że udaje się trochę nadwyrężyć komfort ich brania, ułudę, że jest to całkiem bezpieczne i tylko lekarz jest odpowiedzialny za stan ich zdrowia, a oni sami nie.



logo-z-napisem-białe