Portal psychologiczny: Instytut Psychologii Zdrowia
Czytelnia

Intelektualiści i inni

Grażyna Płachcińska

Rok: 2001
Czasopismo: Świat Problemów
Numer: 10

Postaram się opowiedzieć o tym, jak kontaktuję się z najczęściej, moim zdaniem, spotykanymi typami pacjentów. Na własne potrzeby nazywam ich: intelektualista, dyskutant, milczek, kumpel, bezradny. Oczywiście rzadko mamy do czynienia z osobą demonstrującą tylko jeden rodzaj zachowań, ale niezależnie od tego, jakie są te zachowania, ważne jest, aby nie tylko coś pacjentowi komunikować, ale z nim rozmawiać.

Pacjent typowy. Zwykle podejmuje leczenie odwykowe zagrożony zwolnieniem z pracy albo odejściem żony. Na pierwszą wizytę ubiera się elegancko, chce zrobić dobre wrażenie. Stara się ukryć objawy zespołu abstynencyjnego: drżenie rąk poprzez splatanie dłoni, przekrwione oczy za przyciemnionymi okularami. Taki pacjent - kiedy terapeuta wskazuje mu, że głównym źródłem jego kłopotów jest alkohol - zaprzecza nawet oczywistym faktom, czuje się atakowany, broni się gwałtownie i złości. Zadaniem terapeuty jest nieustępliwe i spokojne, czasem z humorem, sprowadzanie go do rzeczywistości.
Włodzimierz mówił wolno, starannie dobierając słowa żeby dobrze wypaść i nie powiedzieć czegoś bez kontroli. Dużo mówił o pracy. "Czasy teraz takie, że nie ceni się ludzi z doświadczeniem. Boję się, że będą chcieli się mnie pozbyć" - narzekał. Skupiłam się na tym, żeby pomóc mu zobaczyć związek jego picia z groźbą wyrzucenia z pracy. Okazało się, że pracował nocami, bo "wcześniej popiłem". Pytałam: "Ile, przez jaki czas? Jak się pan czuł fizycznie i psychicznie? Od jakiego dokładnie czasu «popija» pan w ten sposób?" Słuchając pokrętnych odpowiedzi wtrącałam informacje o chorobie: jak długo alkohol utrzymuje się w organizmie, jak utrudnia koncentrację i jak przeszkadza w pracy.
Zmuszałam go do nazywania rzeczy po imieniu. Kiedy Włodzimierz mówił: "Przesunąłem żonę i przewróciła się na szybę w drzwiach", nie godziłam się na ten żartobliwy, pomniejszający powagę sytuacji ton i domagałam się, żeby krok po kroku opisywał tę sytuację, aż zobaczył swój udział w niej i własną odpowiedzialność. Kontakt z nim - jak z każdym takim pacjentem alkoholowym - przebiegał tak, jakbym rozprostowywała skręty spirali: kiedy wreszcie udało się nam rozprostować jakiś kawałek, napotykaliśmy następny skręt, a jednocześ-nie stale trzeba było pilnować, żeby to, co już wyprostowane, nie zwinęło się znowu.
Intelektualista. Taki pacjent od progu mówi: wiem, że jestem alkoholikiem i sporo wiem o alkoholizmie. Nie ma trudności w porozumiewaniu się z terapeutą, posługuje się tym samym co on językiem, powołuje się na literaturę fachową. Ale wbrew pozorom kontakt z nim wcale nie jest łatwy. Bywa bardzo powierzchowny, ponieważ terapeucie łatwo wpaść w pułapkę i godzinami tokować razem z pacjentem na temat ogólnie znanej wiedzy o chorobie alkoholowej.
Efekt zaś może być taki, że utkną na progu leczenia odwykowego. Jak więc zejść z tego progu i zaprosić pacjenta do leczenia jego choroby i życia, a nie alkoholizmu w ogóle? Zwyczajnie wysłuchać i docenić wysiłek włożony w zdobycie tak dużej ilości informacji o chorobie alkoholowej. Potem w obecności pacjenta notować to, co już wie i rozumie, pytać o rzeczy mniej jasne i luki w jego wiedzy, żeby w procesie leczenia pomóc mu je zapełniać. Jednak najważniejsze jest sprowadzenie intelektualisty na poziom konkretnych faktów z jego życia.
Robert był lekarzem. Traktował trochę z góry pozostałych uczestników grupy ambulatoryjnej, był takim "lepszym alkoholikiem". Aż przyszedł czas, żeby napisać o chorobie alkoholowej w odniesieniu do własnego życia. Owszem, przeczytał wspaniały referat, który nadawałby się na zebranie lekarskie, ale jego samego w tym opisie nie było. Dłuższą chwilę panowała cisza, a potem inni pacjenci napadli na niego: że się wymądrza, nie pisze o sobie, gdzie są jego uczucia itd. Broniąc się kpił z siebie, że te uczucia to jakieś byty kosmiczne i że nie wie, o co im chodzi. Zrobiło mi się smutno i w ramach informacji zwrotnych powiedziałam o moim smutku, że tak kpi ze swego życia.
A Kasię dziennikarkę prosiłam o pisanie jej prac na temat swojego uzależnienia tak, żeby mógł je zrozumieć pięciolatek. Twierdziła, że nic trudniejszego nie mogłam jej zadać i parę razy prosiła, żeby jej to odpuścić. "Przecież mnie lubisz - mówiła - więc dlaczego mnie tak męczysz? Jak mam pisać prosto, to nic nie mogę przekręcić". Odpowiadałam: "Właśnie dlatego, że cię lubię i że mi na tobie zależy".
Z kolei dyskutant ma ogromną ilość pytań i nieustanne wątpliwości. Podważa nawet pewniki wiedzy o chorobie alkoholowej. Ma własne zdanie w wielu sprawach, często zupełnie inne niż terapeuta, ten zaś musi być naprawdę kompetentny i nieustannie mieć się na baczności, a czasem uczciwie przyznać, że czegoś nie wie.
Bartek rozwijał własne teorie uzależnienia, przynosił wycinki prasowe: o genie odpowiedzialnym za alkoholizm, o cudownych lekach, o możliwości przywrócenia kontrolowanego picia. Poddawał w wątpliwość każdy fragment wiedzy o alkoholizmie. Czasami tak bardzo się zapędzał w swojej potrzebie dyskutowania, byle tylko nie zająć się swoją własną chorobą alkoholową, że inni pacjenci musieli go zatrzymywać i pokazywać mu, do jak absurdalnych wniosków dochodzi.
Inny rodzaj pacjenta to milczek, czasem potakiwacz - jeśli się go nie wyrwie do odpowiedzi, sam nie wydaje dźwięku. Przeczyta swoją pracę, podziękuje za informacje zwrotne i wyklepie regułkę w rodzaju: "Po przeczytaniu pracy i wysłuchaniu informacji zwrotnych czuję wstyd, poczucie winy i ulgę". Taki grzeczny pacjent sprawia wrażenie, jakby już nie żył - o nic nie poprosi, nie zapyta, na wszystko się zgadza. Łatwo ulec pokusie, żeby takiego pacjenta zostawić samemu sobie: przecież jest dorosły i powie, jak będzie czegoś potrzebował. Niestety, trudno na to liczyć. W kontakcie z nim trzeba być szczególnie uważnym i trochę deptać mu po piętach, więcej rozmawiać indywidualnie, pamiętać o kłopotach językowych.
Bywa, że pacjent wymienia nazwy z listy uczuć, ale nie wie, co w tej chwili czuje, albo używa różnych pojęć, których nie rozumie, a wstydzi się zapytać. To dobry moment, żeby pomóc mu uczyć się poprzez zadawanie pytań. I nie nakazywać karcąco: "Pytaj, jak nie rozumiesz", ale porozmawiać o trudnościach z zadawaniem pytań. Zwykle okazuje się, że co najmniej połowa grupy ma podobny kłopot: "Bo wyjdę na głupka, ośmieszę się, że nie rozumiem, będą mnie wałkować" itd. Warto poświęcić czas na rozmowę o tym, wielu nieśmiałych pacjentów zyskuje wówczas na poczuciu własnej wartości i oczywiście więcej się dowiaduje.
Taki był Franek: burczał pod nosem regułki o uczuciach, nigdy o nic nie pytał przy grupie, a zwyczajnie nie rozumiał wielu słów. Franek był z przedwojennego rocznika, z innej części kraju i niektóre słowa znaczyły dla niego zupełnie coś innego niż dla pozostałych pacjentów. A na dodatek część grupy używała już odwykowego żargonu, więc wszystko razem dla Franka to była chińszczyzna. Za to gdy już ośmielił się pytać, robił to tak celnie, że wszystkich zatykało. Wielu elokwentnych pacjentów czekało potem na jego podsumowania.
Pacjent kumpel - taki swój człowiek, zadomowiony w placówce, znający wszystko i wszystkich. W rozmowach z terapeutą powołuje się na wspólnych znajomych, oczekuje od niego szczególnego traktowania, taryfy ulgowej czy przymknięcia oka na przykład na nieterminowe pisanie prac, "łagodnych" informacji zwrotnych. Zwykle jest usłużny, chętnie pomaga w różnych pracach w placówce, oferuje pomoc na zewnątrz współpacjentom i terapeutom. Tyle tylko, że mało w tej jego uczynności i znajomościach własnego życia i picia.
W kontakcie z tym pacjentem trzeba stale i konsekwentnie dbać o to, aby mówić o czasie teraźniejszym, być tu i teraz, "ściągać" go z zajmowania się innymi ludźmi w kierunku jego samego. Warto wiele razy pytać: "Czego ty chcesz dla siebie? Na czym tobie zależy? Co dla ciebie jest ważne w twoim życiu?"
Taki pacjent niemal natychmiast zaprasza do domu, demonstruje, że nie ma nic do ukrycia. Cała ta krzątanina służy najczęściej "zadymianiu" bolesnej rzeczywistości pacjenta, ukryciu jej przed nim samym. A skumplowanie się z terapeutą stwarza złudzenie leczenia. Niezwykle trudno mu odpowiadać na precyzyjne i dokładne pytania w rodzaju: "Co właściwie chciałbyś uzyskać poprzez leczenie odwykowe? Jakie konkretne korzyści możesz mieć z abstynencji? Do czego jestem ci potrzebna w leczeniu?"
Magda już w pierwszej rozmowie telefonicznej przywołała wielu wspólnych znajomych i chciała rozmawiać o ich życiu, mimo że dzwoniła, żeby umówić się na rozmowę w sprawie swojego leczenia odwykowego. Wizytę zaczęła od prawienia mi komplementów, wymieniła wszystkie swoje dotychczasowe terapie, opowiedziała życiorys wraz z dzieciństwem, po czym natychmiast chciała zaprosić mnie do siebie. Trudno jej było rozmawiać na poziomie konkretów, tym trudniej, im bliżej niej samej.
Pacjent bezradny - smutny, nieszczęsny, często naprawdę biedny, nawet jeśli nie materialnie. Poznając jego życiorys ma się wrażenie, że ogromem nieszczęść można by obdzielić pięć osób. Aż kusi, żeby w terapii traktować go łagodniej, opiekować się nim, robić różne rzeczy za niego. To pacjent, który ciągle mówi: "Ja chyba sobie nie poradzę, nie potrafię". Często wpatruje się w terapeutę smutnym wzrokiem zbitego psa i spojrzeniem błaga o pomoc. I jak tu czegoś wymagać? Samo to, że przyszedł i że próbuje nie pić, jest heroizmem. Po jakimś czasie terapeuta jest umęczony tym kontaktem i zaczyna go unikać. A pacjent, tak jak w życiu, zostaje sam.
Oczywiście, że od takiego pacjenta należy wymagać. Na początku leczenia trzeba wzmacniać każde poradzenie sobie, później warto zalecić jako stałe zadanie pisemne odpowiedzi na pytania: "Z czym sobie dzisiaj poradziłem? Z czym sobie radzę, odkąd nie piję?" i podobne. Ważne jest, aby były to rzeczy konkretne i wymierne, namacalne, a tym samym trudne do podważenia za pomocą gry w "tak, ale..."
Maciek jest jedynakiem w średnim wieku. W początkowej fazie terapii u wszystkich budził sympatię, współczucie i chęć pomocy. Pacjenci chętnie oddawali mu swoje kanapki, bo samotny, bo nie ma kto o niego zadbać, organizowali mu czas, bo taki smutny. Maciek z wdzięcznością z tego korzystał, aczkolwiek nie nadużywał. Był taki skromny i cicho jękliwy. Wiele razy miałam ochotę powiedzieć mu, żeby tego uporu, z jakim wmawia światu i sobie, że nie da rady, użył do czegoś przeciwnego. Ale wtedy nic by to nie dało.
Któregoś dnia zapytałam go, czemu sam nie robi sobie kanapek i nie przynosi na zajęcia. Popatrzył na mnie zdumiony - nigdy nie przyszło mu to do głowy, chociaż wszystkie potrzebne do tego czynności umiał wykonać. A ponieważ był to konkret, trudno było podważyć jego wartość. U Maćka zaczęło się od kanapek, a potem przekładaliśmy to na poważniejsze umiejętności życiowe.
Używamy często powiedzenia, że w leczeniu alkoholików potrzebna jest twarda miłość. I rzeczywiście tak jest. Pamiętam, jak jeden z pacjentów - rozzłoszczony moją nieustępliwością w sprawie jakiegoś swojego zadania - wrzasnął: "Ty nie lubisz alkoholików, inaczej dałabyś mi spokój". "Alkoholików lubię - odpowiedziałam, - ale tej choroby nie, bo niszczy człowieka". W moim rozumieniu owa twardość to konsekwencja, wyrażana z troską, znajomością problemu, rozumieniem i uwzględnianiem trudności pacjenta i jego języka, ale też nieustępliwością wobec mechanizmów jego choroby, zwłaszcza systemu iluzji i zaprzeczania. Pacjenci nazwali mnie kiedyś piranią: "Bo oskubiesz do żywego, do kości - kawałka złudzenia nie pozwalasz zostawić". Kiedy pacjent mówi: "Robota przepadła", dopytuję się: "Cóż to za praca, że znika jak kamfora?" i zmuszam do nazwania rzeczy po imieniu: piłem tyle a tyle dni, nie chodziłem do pracy i tak spowodowałem swoje zwolnienie. "Wypiliśmy trochę" to po ukonkretnieniu litr na głowę, "wziąłem" to "ukradłem" itd.
Twarda miłość oznacza dla mnie wymagania. Właśnie dlatego, że cię szanuję, że zależy mi na twoim życiu - wymagam, stawiam warunki, a tym samym wyrażam wiarę w twoje możliwości i zdolność do uczenia się odpowiedzialności za jakość swojego życia.



logo-z-napisem-białe