Portal psychologiczny: Instytut Psychologii Zdrowia
Czytelnia

Opowieści z tamtej strony

Kazimierz Walijewski

Rok: 2002
Czasopismo: Świat Problemów
Numer: 2

Kiedy w 1989 roku zostałem dzielnicowym, o przemocy domowej wiedziałem tyle, ile o gejzerach w Islandii.
Pracując w ogniwie patrolowo-interwencyjnym podejmowałem interwencje w sytuacjach rodzinnych nieporozumień, ale nie zawsze był czas i miejsce na dojście, kto był rzeczywistym sprawcą, a kto ofiarą. Zwykle mężczyzna przedstawiał siebie w dobrym świetle, a kobieta nie zaprzeczała jego słowom. Wtedy wyrobiłem sobie zdanie, że prawda leży pośrodku. Po latach okazało się, że jest to mit pokutujący nie tylko w moich przekonaniach, ale i w społecznej świadomości.

Nikt mnie nie przygotował do pełnienia roli rozjemcy i mediatora, nikt nie wyposażył w argumenty natury psychologicznej. Praca profilaktyczna i godziny poświęcone jednej osobie? Toż to niemożliwe, nie umiesz - słyszałem od przełożonych - planować sobie czasu służby! Mimo to zgłaszały się do mnie osoby, które skarżyły się na postępowanie mężów, synów, kochanków. Widziałem kobiety zdesperowane, nie umiejące sobie poradzić z przeciwnościami losu, obarczone odpowiedzialnością za siebie i rodzinę. W tle najczęściej był alkohol i wstyd za postępowanie ukochanego mężczyzny.
Próbowałem być mediatorem: wzywałem męża, słuchałem obydwu stron, starałem się znaleźć płaszczyznę porozumienia. Na początku wydawało mi się, że wiem, kto jest ofiarą, a kto sprawcą, ale po moich mediacjach nie zawsze byłem tego pewien. Były dwie niezależne prawdy, obie ważne i nie umiałem wybrać, wpadałem w utarte ścieżki stereotypowego myślenia. Intrygowało mnie jedno: dlaczego te kobiety bronią się tak słabo? Dlaczego nie umieją przekonać mnie, że nie są winne pijaństwu męża i awanturom? Nie umiałem im pomóc, a jeśli mówiłem, że znęcanie się jest przestępstwem, kobiety najczęściej nie przychodziły po raz drugi. W naiwności swojej myślałem, że pomogłem, a może nie miałem czasu na zastanawianie się nad przyczynami.
Moje myślenie oscylowało wokół obdukcji, zeznań, trudności z udowodnieniem przestępstwa w takich sprawach, które miały świadków itp. Gromadziłem materiały, a w końcowej fazie postępowania kobieta wycofywała się ze złożonych zeznań, twierdziła, że to było nieporozumienie, że to już się nie powtórzy, bo mąż podpisał zobowiązanie, jest dobry, a ona nie chce kontynuowania dochodzenia. Kodeks co prawda mówi, że jest to postępowanie z urzędu, ale w tamtych czasach nie przypominam sobie postępowania, które toczyłoby się w przypadku odmowy zeznań pokrzywdzonej. Prawdę mówiąc i później nie pamiętam sprawy, która byłaby prowadzona po wycofaniu się ofiary przemocy domowej.
Nikt nie sprawdzał prawdziwych intencji pokrzywdzonej, nikt nie pytał o przyczyny - to była jej decyzja, a w wielu przypadkach policjant na nią przenosił złość za bezowocną pracę. Nikt nie zastanawiał się: czy może została zmuszona do tego podstępem, groźbą, obietnicą, czy może nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji? Nie bardzo też rozumiałem system karny, który wymierzał sprawcy karę pozbawienia wolności i warunkowo zawieszał jej wykonanie. Wydawało mi się, że taka kara jest jak grożenie dziecku palcem i nie ma racji bytu w zastosowaniu do dorosłych.
Zdarzało się, że w tym okresie komuś pomogłem, rozwiązałem kilka trudnych spraw - nie kładę tego na karb przygotowania zawodowego, jedynie intuicji. A gdybym jej nie miał? Może rezultaty mojej pracy byłyby bardziej szkodliwe niż pozytywne i byłoby lepiej dla pokrzywdzonych, gdyby nie szukali u mnie pomocy?
W 1995 roku zostałem kierownikiem referatu dzielnicowych i jakby z rozpędu wszedłem do Miejskiej Komisji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych w Suwałkach. Dzięki tej komisji otrzymałem odpowiednie wyposażenie do właściwego wypełniania swoich powinności. Najpierw przeszedłem szkolenie w zakresie problemów alkoholowych, potem Studium Przeciwdziałania Przemocy w Rodzinie Instytutu Psychologii Zdrowia. Jako kierownik miałem więcej czasu na profilaktykę, prowadzenie rozmów, pogadanek, udział w szkoleniach i kursach. Zacząłem świadomie podchodzić do tego, co robiłem, widzieć sens w swoich poczynaniach i to było dobre.
Przez kilka lat korygowałem błędy, które popełniałem jako dzielnicowy. Starałem się wysłuchać każdego do końca, nawet wtedy, gdy były to nieznaczące rozmowy. I po raz pierwszy zobaczyłem ofiarę: zapłakaną, zatroskaną, zaszczutą i sponiewieraną, nie umiejącą żyć bez razów, poszturchiwań i wyzwisk. Naprzeciwko niej stał wszystkowiedzący sprawca: czysty, zadbany, elokwentny, pewny tego, czego chce od życia i co utrudnia mu realizację jego zamierzeń. Nie było miejsca na mediacje, konfrontacje, porównania, szukanie winnych i pokrzywdzonych - sytuacja stała się jasna i klarowna. I po raz pierwszy nie byłem już tylko policjantem, stając się obrońcą pokrzywdzonych.
Pamiętam, jak kiedyś w mojej rozmowie z ofiarą przemocy wziął udział mój przełożony. Rozmawiałem z nią długo i rzeczowo, przedstawiałem możliwe rozwiązania i szanse naprawy sytuacji, a on przysłuchiwał się temu z uwagą i po wyjściu kobiety zapytał: "Dlaczego nie powiedziałeś jej o tym, że trzeba złożyć zawiadomienie o przestępstwie i ukarać sprawcę?" "Dlatego, że chcę, żeby przyszła do mnie po raz drugi, a nie wycofała oskarżenia jeszcze przed sporządzeniem aktu oskarżenia". To była prawda: po to, żeby im pomóc, nie można było mówić o ukaraniu sprawcy.
One przychodziły nie po to, żeby szukać sprawiedliwości, tylko dlatego, że nie umiały z tym żyć. Chciały natychmiastowego rozwiązania, panaceum na wszystkie dolegliwości, które - jak w naiwności swojej sądziły - można usunąć bez naruszania zasadniczej struktury rodziny. Wiedziałem także, że ofierze nie można mówić o rozwodzie. Wszelkie dywagacje na ten temat powodowały, że pomoc była nieskuteczna. Być może wynika to z przekonań religijnych, a może wszystkie ofiary przemocy domowej bez względu na szerokość geograficzną i kulturę, w jakiej żyją, zachowują te same iluzje?
Prawie każda z pokrzywdzonych na początku chce ratować swoje małżeństwo (konkubinat), żadna nie chce słyszeć o rozstaniu. Dopiero później zauważa, że jej małżeństwo dawno przestało spełniać pozytywną rolę w jej życiu: partner nie wypełnia żadnych powinności małżeńskich, tylko ona stara się być dobrą matką, żoną, kochanką, sprzątaczką, nauczycielką i kto wie, kim jeszcze. Aby uzyskać tak dojrzały wgląd we własne problemy i małżeństwo, potrzeba czasu i zobaczenia swojej rzeczywistej roli z odległej perspektywy, skutecznie zasłanianej przez problemy przerastające pokrzywdzoną kobietę.
Argumentów za pozostaniem w małżeństwie jest na początku tak wiele: "Dzieci potrzebują ojca", "Sama sobie nie poradzę", "Dom jest jego", "Co powie rodzina, znajomi, sąsiedzi, ksiądz?". A później cała ta konstrukcja wali się jak nieostrożnie pchnięte klocki. Dzieci i tak nie mają ojca, który musztruje je, ale nie uczestniczy w wychowaniu, nie pomaga w lekcjach i problemach rozwojowych. Kobieta i tak musi sobie radzić, bo mąż nie interesuje się sprawami jej ani dzieci. Nauczyła się wszystko organizować sama: łata dziury, rozwiązuje worek z problemami, pomaga dzieciom i nic nie mówi mu o kłopotach, bo on jej nie pomaga, a jedynie krytykuje, poniża, ma pretensje. Rodzina, znajomi, przyjaciele boją się własnych nierozwiązanych spraw, nie chcą pomóc, a jedynie przestrzec mentorskim tonem, nie ponosząc żadnej odpowiedzialności za swoje "porady". Wreszcie bańka mydlana pęka i okazuje się, że dawna doskonałość jest ułudą, bo już na początku nie było równowagi, obie strony miały zupełnie inne oczekiwania od siebie i partnera.
Sytuacja kobiet doświadczających stale przemocy domowej daleko odbiegała od sytuacji innych pokrzywdzonych. Spotykałem kobiety pobite, nawet zgwałcone przez nieznanych im sprawców i kobiety pokrzywdzone przez męża czy kochanka - te drugie nigdy nie miały takich samych praw, ich pozycja już na początku była znacznie gorsza.
Nadzorowałem pracę dziesięciu dzielnicowych, którzy mieli takie same doświadczenie, jak ja na początku. Musiałem zmieniać ich poglądy na ofiary i sprawców, przełamywać złe wyobrażenie o ofiarach, kruszyć męską solidarność. Przecież nikt nie pyta dzielnicowego, czy ma rozwiązane własne sprawy rodzinne, czy znajduje usprawiedliwienie dla późnych powrotów do domu albo wyskakiwania na przysłowiowe piwko w gronie kolegów. Dzielnicowym zostaje ten, kto ma pewne predyspozycje, ale są one w większości inne niż te przydatne do prowadzenia pracy psychologicznej. Musi jeszcze upłynąć dużo czasu, aby ten stereotyp zmienić, trzeba też odpowiednio wynagradzać dzielnicowych, co dopingowałoby ich do podnoszenia kwalifikacji.
Rozliczanie dzielnicowych nie może być ujęte w sztywne ramki dających się wyliczyć wyników, a przełożeni powinni częściej uczestniczyć bezpośrednio w rozmowach i czynnościach wykonywanych przez tych funkcjonariuszy. Moim zdaniem dzielnicowy powinien być na miejscu każdego ważnego przestępstwa i obowiązkowo w domu, w którym jest przemoc, ale to wymusza zwiększenie nakładów na tę służbę, innego spojrzenia przełożonych i nie oczekiwania efektów, lecz wspierania uczestnictwa dzielnicowego w każdym ważnym przedsięwzięciu z jego dzielnicy. Na nic zdadzą się zapewnienia, że odciąży się go od pracy "papierkowej", jeśli do motywacji i konkurencyjności tego stanowiska nie zostanie dodany argument finansowy.
Trudno było przekonać dzielnicowych, że pokrzywdzoną w rodzinie jest osoba, która przychodzi i prosi o pomoc. Wielokrotnie próbowali udowodnić, że jest inaczej. Podawali przykłady kobiet, które chciały rozwodów, alimentów, miały kochanków i wzywały policję, żeby pozbyć się niechcianych partnerów. Zbijałem ich argumenty, prosiłem o przykłady, które będę w stanie zweryfikować, ale takich nie potrafili podać.
Nie chciałem być uważany za wszechwiedzącego i wszechmocnego, opowiadałem im więc o sprawach, które nie posiadają realnego rozwiązania. Nie można brać odpowiedzialności za innych i wprowadzać ulepszeń tam, gdzie nie są one aprobowane czy oczekiwane. Mój wrodzony optymizm i uporczywe poszukiwanie nowego sprawia, że mimo wielu nierozwiązanych spraw wciąż głoszę hasło, iż w problemach rodzinnych zawsze można znaleźć sensowne zakończenie dramatów i porażek, jeżeli zainteresowani rzeczywiście chcą dokonać dogłębnych zmian, a nie jedynie przewietrzyć mieszkanie.
Przez kilka lat tworzyliśmy podstawy pracy w Miejskiej Komisji RPA, nawiązywaliśmy przyjaźnie, rozwiązywaliśmy nieznane dotychczas problemy. To było grono profesjonalne i zaangażowane, do dzisiaj utrzymuję kontakty z tymi osobami. Z przyczyn częściowo niezależnych ode mnie musiałem odejść od pomagania ofiarom przemocy domowej i rodzinom z problemami alkoholowymi. Przeniesiono mnie do policji sądowej i obarczono zupełnie innymi obowiązkami. Ale przygotowanie z zakresu alkoholizmu, przemocy domowej, uzależnienia od narkotyków nie mogło się zmarnować! Dwa lata temu związałem się z Suwalskim Stowarzyszeniem "Wybór".
Jego trzon tworzyli dawni członkowie komisji: Ania Szumińska, Grzegorz Maziewski, Ewa Bogucka-Fimowicz - wszyscy pełni zaangażowania, wiary w człowieka i z głowami pełnymi pomysłów. Zaczęliśmy od powołania punktu pomocy prawno-psychologicznej. Nastawiliś-my się też na szkolenia dla służb interwencyjnych, dzielnicowych, sędziów orzekających w sprawach karnych i rodzinnych. Jednak najważniejszą działalnością było prowadzenie grup korekcyjnych dla sprawców i grup wsparcia dla osób doznających przemocy. Borykaliśmy się z kłopotami lokalowymi, do dzisiaj nie mamy telefonu ani komputera, ale "Wybór" tworzą ludzie, którzy nie zniechęcają się trudnościami, lecz zmieniają świat.
Pamiętam swoje pierwsze doświadczenia i pierwsze porażki. Pracując w komisji RPA wręczałem kobietom karteczki z adresem "Wyboru". Z początku prawie każdy dostawał taką karteczkę. Pamiętam młodą kobietę, która trafiła do mnie z taką karteczką i nie wiedziała, po co właściwie przyszła: kocha męża, przeszkadza jej tylko, że on pije. Wyglądało to, jakbym tylko ja chciał zmian w jej życiu, a jej to ani nie dotyczyło, ani nie było potrzebne. Spotkaliśmy się jeszcze wielokrotnie. Ta niepozorna karteczka z adresem zmieniła całe jej życie. Niczego nie sugerowałem, nic nie chciałem w nim zmieniać, ale dwa tygodnie później przyszła do mnie z informacją, że złożyła zawiadomienie o przestępstwie. Bałem się takiego rozwoju sytuacji, pamiętając swoje poprzednie doświadczenia, ale ona nie ugięła się przed niczym. Była twarda, zdecydowana, wreszcie umiała odpowiedzieć na pytanie: "Czego chcę od życia?" Dzisiaj - chociaż jeszcze nie do końca rozwiązała swoje zagmatwane sprawy - jest po rozwodzie i bliżej szczęśliwego zakończenia. Wreszcie idzie przez życie tak jak chce, a nie tak jak musi. W grupie wsparcia znalazła nowych i wspaniałych przyjaciół, uśmiecha się, jest radosna i wie, że wszystko zależy od niej, a nie od nieprzewidywalnego mężczyzny, który spóźniony stanie w drzwiach i pijackim głosem będzie nazywał rzeczy i sprawy nazwami nieprzystającymi do rzeczywistości.
Moją ambicją było stworzenie punktu przyjęć i wyposażenie zgłaszającej się osoby w takie argumenty i strategie postępowania, aby perspektywa rozwiązania wielu jej spraw mogła przybliżyć się do niej. Wiedziałem, że taka kobieta zgłasza się do mnie po latach pozostawania w wyniszczającym ją związku. Mogło to być dla niej jedyne światełko w tunelu, następne mogło pojawić się za kilka lat. Nie mogłem odsyłać jej do specjalisty, musiałem być chodzącą encyklopedią wiedzy i możliwości. Zrobiłem sobie kserokopie pism procesowych, nauczyłem się wielu procedur prawnych i psychologicznych.
Nigdy nie umawiałem się na spotkanie, co najwyżej mówiłem: "Jestem w każdą środę od 16.00 do 18.00, jeśli Pani zechce przyjść...". Wiele z tych kobiet trafiało do mnie wielokrotnie, powoli zmieniały swoje położenie, a przychodząc do mnie cieszyły się, że mogą mi o tym opowiedzieć. Czasami widywałem je na zajęciach grupy dla ofiar przemocy prowadzonej przez Ewę Januszewską, czasami na rocznicowych spotkaniach AA, ale zdaję też sobie sprawę, że wiele z nich po pierwszej wizycie już nigdy się nie pojawiło.
Zmieniłem też swój sposób patrzenia na sprawcę. Jeszcze podczas szkolenia w Studium Przeciwdziałania Przemocy w Rodzinie nie umiałem spojrzeć na niego jak na człowieka, który zabłądził i potrzebuje wsparcia innych, bo bez tego może jedynie kontynuować wyuczone przez siebie zachowania przemocowe w kolejnych związkach. Dla osób mających kontakt jedynie z pokrzywdzonymi takie widzenie jest normalne i czasem nawet lepiej, gdyż nie są one narażone na wątpliwości natury moralnej. Jednak stykając się ze sprawcami - chociażby na posiedzeniach Miejskiej Komisji RPA - trzeba spojrzeć inaczej i pomóc znaleźć wyjście satysfakcjonujące dla całej rodziny.
Oczywiście na początku potrzebna jest pomoc tym, którzy są krzywdzeni, a dopiero po pełnym zaspokojeniu ich potrzeb trzeba wrócić do tego, który krzywdzi. Jestem zwolennikiem całościowych i skutecznych rozwiązań, w tym także prowadzących do rozwodu i eksmisji sprawców przemocy - nawet na bruk - ale pozostawienie ich samym sobie, bez pomocy, jest działaniem nieskutecznym i niebezpiecznym, gdyż sprawcy w dalszym ciągu prezentują destrukcyjne zachowania.
Uważam, że sprawca powinien być eksmitowany, jeśli jego pobyt pod wspólnym dachem z ofiarą i ich dziećmi stwarzałby niebezpieczeństwo dla ich życia i zdrowia, ale jednocześnie zmuszony do podjęcia terapii. Tym bardziej, że nikt nie ma prawa ingerować w sytuację rodzinną i zabraniać pokrzywdzonej kobiecie budować życia ze sprawcą po terapii.
Zawsze z niepokojem oczekuję pojawienia się kolejnej osoby. Odczuwam lęk przed sytuacją, która może mnie przerosnąć albo której nie potrafię zaradzić. W sumie jest to żmudne, mało ciekawe zajęcie, w dodatku nie należy spodziewać się splendoru czy zaszczytów. Rozmowy są długie, poszukiwanie najlepszego wyjścia nie zawsze kończy się sukcesem, wielokrotnie po takich sesjach czuję się tak, jakbym przerzucił 30 ton. Częściej można spotkać się ze skargą "skrzywdzonego" sprawcy niż z wdzięcznością ofiary, jednak lubię to, co robię, a kiedy znowu pojawiają się sygnały wypalenia, muszę naładować swoje akumulatory na kolejnym szkoleniu.
Zdaję sobie sprawę, że pomoc pokrzywdzonym w wyniku przemocy domowej to nie rozwiązanie problemów, lecz borykanie się ze skutkami bez naruszania ich przyczyny. Ministerstwo Sprawiedliwości wydało publikację "Polska Karta Praw Ofiary", ale jest to raczej zestaw pobożnych życzeń albo wskazanie na niemoc ofiar. Zbyt często, wręcz nagminnie pojawiają się tam słowa "powinna, musi, należy", które nie świadczą o równouprawnieniu ofiary i sprawcy. Kolejne działania PARPA ukazują, że najtrudniej zmienić przyzwyczajenia i nawyki tkwiące w całym społeczeństwie. Zmieniając świat, trzeba zacząć od siebie i od konsekwentnej zmiany standardów wychowawczych.



logo-z-napisem-białe