Portal psychologiczny: Instytut Psychologii Zdrowia
Czytelnia

Przemocy można się oduczyć

Rok: 2003
Czasopismo: Niebieska Linia
Numer: 6

Fragmenty rozmowy Wiktora Osiatyńskiego z Hamishem Sinclairem, twórcą programu edukacyjnego dla sprawców przemocy, zwanego MANALIVE, prowadzonego w amerykańskich więzieniach oraz w poradniach na wolności (z książki "O zbrodniach i karach“).

Czy przemoc w rodzinie jest przestępstwem?

Tak. W Ameryce od niedawna. Przedtem była tolerowana jako "prywatna sprawa" w rodzinie. W połowie lat sześćdziesiątych w ramach powstającego wówczas ruchu kobiecego w całym kraju pojawiły się grupy kobiece, których uczestniczki dzieliły się ze sobą swoimi troskami i doświadczeniami. Szybko okazało się, że przemoc mężczyzn wobec kobiet to nie pojedyncze przypadki, o które poprzednio zazwyczaj obwiniano ofiary, ale powszechny system opresji, tolerowany przez całą kulturę. Kobiety uświadomiły sobie, że mają wspólne przeżycia jako ofiary przemocy. Przyjmowała ona różne formy: przemocy domowej, wykorzystywania seksualnego w pracy, napaści i gwałtu na ulicach. W latach siedemdziesiątych powstało wiele ośrodków pomocy dla ofiar gwałtu oraz schronisk dla bitych kobiet. Od 1979 roku zaczęły one korzystać z pomocy federalnej przyznanej na mocy specjalnej ustawy o zapobieganiu przemocy w rodzinie oraz o pomocy dla ofiar. W połowie lat osiemdziesiątych było oczywiste, że schroniska pomagają kobietom, ale nie rozwiązują problemu. Im więcej schronisk budowano, tym szybciej zapełniały je bite kobiety. Wtedy podjęto kampanię na rzecz zmiany prawa karnego i wprowadzenia przepisów gwarantujących kobietom ochronę.

Dlaczego potrzebne były nowe przepisy? Czyżby pobicie nie było przestępstwem?

Bicie było przestępstwem, ale przemoc w domu nigdy nie była ścigana. Jeżeli ktoś pobił kogoś, w tym swego partnera, poza domem, mógł być zatrzymany za napaść i pobicie. Ale jeśli ktoś pobił żonę w domu, nic się nie działo. Jeśli ofiara albo sąsiad zatelefonowali na policję, komenda wysyłała radiowóz. Policjanci nazywali to przerwą na kawę. Nie interweniowali podczas bicia, bo i tak nie mogli aresztować sprawcy w jego domu. Potem wchodzili do mieszkania i pytali, co się stało. Jeśli mąż się rzucał na nich, zabierali go, ale jeśli był spokojny, wyprowadzali go na spacer wokół domu i grozili, że jeśli to się powtórzy, to go zamkną. Mówili też żonie, żeby nie robiła niczego, co mogłoby zirytować męża.

To brzmi tak, jakby małżeństwo było równoznaczne z wyrzeczeniem się przez kobietę jej praw do ochrony przed przemocą.

Tak. To był ważny argument ruchu kobiecego. Zwolennicy zmian podkreślali konieczność wprowadzenia specjalnych przepisów chroniących kobiety w ich własnych domach. Wprowadzono je w 1991 roku w Kalifornii oraz w większości innych stanów. Od tego czasu mężczyznom grozi kara za czyny, które poprzednio nie były traktowane jako przestępstwa. Wprowadzono ustawowy obowiązek bezwarunkowego aresztowania każdego sprawcy przemocy domowej. W wielu komisariatach powstały specjalne jednostki ds. przemocy domowej. (...)
Stworzono również osobne wydziały sądów do szybkiego osądzania coraz większej liczby takich spraw. Ci, którym zdarzało się to nie po raz pierwszy, trafiali do więzień. Jednocześnie pojawiły się programy terapeutyczne, w których można było "leczyć" sprawców.

W jaki sposób łączyliście karanie z leczeniem?

To długa historia. Najpierw prawo wprowadziło kary więzienia dla sprawców. Jednakże ich partnerki nie chciały, by szli oni do więzienia, bo wtedy były pozbawione ich zarobków, a dzieci traciły kontakt z ojcami. Kobiety chciały, aby mężczyźni przestali je bić. Organizacje kobiece zaczęły domagać się, by sędziowie zamiast do więzień posyłali ich mężów na leczenie z przemocy. Wtedy właśnie powstało wiele programów leczenia i zapobiegania przemocy. Jeśli ktoś ukończył taki program, sprawa przeciw niemu została umarzana. Ale to nie przynosiło rezultatów. Sąd posyłał kogoś na leczenie i później już się nic nie działo, gdyż kuratorzy nie interesowali się sprawcami. Czasem, przeważnie dużo później, przy okazji wypadku drogowego lub innego kontaktu z policją okazywało się, że ktoś był skierowany przez sąd na program leczenia z przemocy. Wtedy to egzekwowano, ale to były wyjątki. Toteż w 1993 roku znów zmieniono prawo, wprowadzając w sprawach przemocy domowej obowiązkowy areszt, rozprawę i wyrok. Odtąd sprawcy są kierowani na program leczenia już po wyroku.

Zamiast więzienia?

Na wolności albo w więzieniu. Istnieją programy MANALIVE dla sprawców przemocy domowej w aresztach miejskich w San Francisco, stanowym więzieniu San Quentin oraz w wielu społecznościach na wolności.

Kto decyduje o tym, gdzie kogoś posłać?

Sąd, ale w ramach ściśle określonych reguł. Każdy, kto już raz był sprawcą przemocy domowej lub innej w ciągu ostatnich 10 lat, musi iść do więzienia. Z programów na wolności mogą korzystać tylko ci, którym zdarzyło się to po raz pierwszy.

Kto płaci za uczestnictwo w programie?

Oni sami, bo to jest część kary. Opłata zależy od zarobków: każda sesja kosztuje jeden promil rocznych dochodów brutto. Ten, kto zarabia 20 tysięcy dolarów rocznie, płaci 20 dolarów za każdą sesję. Jeśli dochód wynosi 40 tysięcy dolarów - opłata stanowi 40 dolarów. (...)

Co robicie, gdy ktoś nie pojawia się na zajęciach?

Najważniejsza zmiana polega na tym, że teraz oni już są po wyroku, toteż kuratorzy sprawdzają, jak wykonują nałożone na nich przez sąd obowiązki. Jeśli więc ktoś się nie pojawia, informujemy kuratora, który traktuje sprawę poważnie. Jeśli delikwent nie wróci na zajęcia, kurator przyprowadza go z powrotem do sędziego, a ten każe go zamknąć w więzieniu. Ale tam też możemy go włączyć do programu leczenia. W efekcie w San Francisco mamy całkiem skuteczny system radzenia sobie z przemocą.

Jak udało się wam go stworzyć?

To był rezultat ścisłej współpracy między szeryfem, policją, sądami, kuratorami oraz wychowawcami i strażnikami więziennymi. Najważniejszą rolę odgrywają prokuratorzy i sędziowie. Jeżeli oni zawiodą, nie egzekwując wyroków, cały program upadnie. W niektórych miastach sędziowie zaczęli zamieniać oskarżenia o przemoc domową na łagodniejsze zarzuty, jak choćby pobicie, które jest wykroczeniem traktowanym nie tak surowo, i wówczas nie musieli już kierować sprawców na leczenie. Wszędzie są sędziowie niewrażliwi na takie sprawy, często sami zachowują się jak kowboje i biją własne żony. A bez wsparcia ze strony sądów żadna zmiana nie jest możliwa. Zmobilizowanie zaś sędziów i kuratorów wymaga wielkiego wysiłku i żmudnych szkoleń. (…)

A więc kurator i sąd zajmują się przymuszaniem?

Tak. A my prowadzimy terapię. Taki podział ról świetnie działa. Każdy uczestnik programu wie, że jeśli nie będzie pracował, długo tu się nie uchowa. Prawo przewiduje, że jeśli prowadzący terapię wyśle o kimś negatywne sprawozdanie, sprawa natychmiast trafia do sądu. Nazywamy to "zachętą do współuczestnictwa". Korzystamy ze straszaka sądowego, by skierować ludzi na tory prowadzące do zaniechania przemocy. Poziom zaangażowania całej grupy wzrasta, jeśli "odbijamy" niechętnych i przyjmujemy ich z powrotem dopiero wtedy, kiedy są gotowi do pracy. To ma zasadnicze znaczenie dla programu MANALIVE.



logo-z-napisem-białe